Niemieckie zdziwienie
Dziwię się, podnoszę brew, ale zaraz ją opuszczam i uśmiecham się, jakby nigdy nic. Kiedyś myślałam, co złego jest w uśmiechu, ale teraz wiem, że to zależy, na co patrzysz. Na co tym uśmiechem przyzwalasz. Na jaką niedorzeczność, niespójność, jaki skandal czy dziwactwo. Kiwam głową, jakbym wszystko rozumiała, a tak naprawdę potwierdzam coś, co rozumiem słabo, bo skąd, jeśli jestem nie stąd. Ale jak nie podniosę brwi, to i nie podniesę głosu. Dziwić się czasem nie wystarczy.
Bo przecież jest tu tego wiele, tylko powoli ich dziwactwa stają się moimi, przestaję je zauważać. Wcześniej widziałam, ale nic nie mówilam, bo nie wiedziałam jeszcze, jak. A może za długo czekałam na właściwe słowa, za długo próbowałam zrozumieć. Teraz mam głos, chyba wiele pojęłam, ale wzrok mi za to siada, za dużo już się napatrzyłam, za długo tu nażyłam, przeszłam na tą stronę. Mało co mnie uwiera, swetry z wełny oddałam do Caritasu, jak wszyscy, a resztę noszę i znoszę.
Odnalazłaś się, mówią, ale może właśnie nie? Może właśnie zgubiłam się w tym wielkim mieszkaniu, na tym balkonie z widokiem na las, w firmie, która daje 36 dni urlopu, w tym systemie dla ludzi, gdzie wszystko działa, gdzie więcej wolno neonazistom na demonstracjach niż policjantom, bo wszystkich przecież obejmuje ta hojna zachodnia demokracja. Nas też objęła, jakżeby nie przy takich podatkach. Niektórych jakby obejmuje bardziej, a innych mniej. Ci inni krzyczą wtedy, że chcą więcej ciepła, lub choć praw, a reszta nie krzyczy, bo nie wie, o czym mowa. Ale jak tu wiedzieć, komu wierzyć, mój dwuletni synek też krzyczy, czasem tak ot, bo chce uwagi, a czasem, bo naprawdę potrzebuje. Łatwo się nabrać, łatwo też pozostać obojętnym. Na pierwszego maja tu słowo, ein Gutmensch, taki naiwniak, mówią z pogardą. Na drugiego słowa nie ma, ale jest doświadczenie.
Ale czasem jeszcze jakieś słowo mnie zaniepokoi, albo częstotliwość jego użycia, wtedy się znowu dziwię i łudzę, że jeszcze może coś widzę. Rola. Ile tutaj jest kłótni o rolę! To słowo słyszę chyba codziennie, odkąd pracuję w porządnym, niemieckim koncernie. Gdzie tytuł już nie ma znaczenia, bo wszyscy jakiś mamy, i to nieźle opłacany, ale rola! Jaka jest moja rola? W tej sytuacji, w tym projekcie, w tym zespole. Bez opisu roli nie wiesz, jak się zachować, nie wiesz, co powiedzieć i czy w ogóle się odzywać. Nie wiesz, co ci wolno, a co nie. Tak jakby kartka papieru z kilkoma punktami zastąpiła Boga, albo sumienie, albo jakąś jeszcze inną wyższą instancję, której nigdy tu nie było.
Albo zwykłą wymówkę. Jak nie chcesz się wychylać, nie chcesz powiedzieć czegoś niewygodnego, to mówisz, to nie moja rola. Umywasz ręce i oczekujesz, że ktoś inny to przejmie, a tu się okazuje, że tej roli nie rozdano. Jest luka. A potem się dziwią, że Dieselskandal, że Wirecard Skandal. Nie dali nikomu roli porządnego człowieka. Testowali jakość, ale definicji jakości, kontekstu nie sprawdzili.
Jak temat ci nie podpasuje, który ktoś podejmie w telekonferencji, to mówisz, jeśli jesteś wysoko w hierarchii, to nie jest miejsce, żeby tutaj o tym mówić. I koniec, kropka. Temat odroczono. Nikt nie podważy takiego argumentu, a przecież to tylko fraza, której jedni się boją, a inni nią żonglują, jak im się podoba. Właśnie zależnie od roli. Jednym głupio, że w ogóle śmieli cos powiedzieć, a inni, ci wyżej z hierarchii, są już w kolejnej telekonferencji i mówią te same frazy, tak samo automatycznie.
Rola określa, które tematy są moje, za które jestem odpowiedzialny, a które mogę z czystym sumieniem zignorować. Gdyby było to takie proste. A tu w codzienności projektu role pojawiają się sytuację, wyzwania, które nie da się przyporządkować jednej roli, wymagają zazębienia, wyjścia poza swój zakres obowiązków, a wtedy, ot zagwozdka, wtedy mówimy o Teamwork, o pracy zespołowej. Raczej Team niż Mannschaft, niemieckie pojęcie się nie przyjęło. Team nie team, ktoś w końcu musi być odpowiedzialny za całość, musi być twarzą do klienta, uśmiechniętą, dumną twarzą. To, jak idzie dobrze.
Ale jak coś pójdzie nie tak, to pojawia się drugie ważne słowo- odpowiedzialność! Tuż po roli, często w jednym i tym samym zdaniu. Tylko od kiedy? Przeczytałam ostatnio czterostronicowy raport Die Zeit o początkach tej gazety – o redaktorach naczelnych w powojennych Niemczech, którzy sympatyzowali z SS, o dziennikarzach, którzy wcześniej pisali w propagandowych pismach, o atakach na niesprawiedliwe i upokarzające sądy w Norymbergii, o porównaniach Amerykanów i ich denacyfikacji z Hitlerowcami.
Nie było żadnej białej kartki, żadnej godziny zero, przynajmniej nie na łamach Die Zeit. Dopiero 15 lat po 1945 zaczęła się wędrówka w lewo, samokrytyka, powolne, ostrożne przyglądanie się temu, co się wydarzyło. Dyskusja o ROLI człowieka, a nie tylko małego trybiku w systemie, o pracy zespołowej i o braniu odpowiedzialności za własne czyny. O tym, że nie podnieść głosu to też znaczyło przyczynić się do tego, co się wydarzyło. O tym, że milczenien też można zawinić. O tym, że nie wystarczy sądzić twarzy projektu SS, znanych katów, ale tych, którzy „pracowali” w ich cieniu. Dopiero 15 lat później – tak jakby na początku chodziło przede wszystkim o przetrwanie – jakby na swoją własną, też indywidualną, rodzinną historię, można było spojrzeć trzeźwo dopiero po paru latach, a na początku trzeba było patrzeć do przodu. Budować domy, drogi i koleje. Świat, który znowu będzie na tyle bezpieczney i namcalny, żeby móc, ośmielić się spojrzeć w tył, i nie zemdleć. Kolejne słowo, ale ważne, Vergangeheitsbewältigung – radzenie sobie z przeszlością, otwarta debata.
Wo bist du aufgehängt? – pytali mnie koledzy w mojej pierwszej pracy, w niewielkiej niemieckiej firmie konsultingowej. Gdzie wiszę, w dosłownym tłumaczeniu, albo gdzie cię zawiesili.
Na jakim drzewie, czy co, pomyślałam w pierwszej chwili, chyba za często wtedy myślałam jeszcze o wojnie, o winie, o tym, czy powinnam tu budować sobie życie. Wyglądałam chyba na nieprzytomną, bo kolega niecierpliwie dodał…
No w którym dziale, u którego szefa, którego lidera projektów?
Nie chodziło o szubienice, nie chodziło nawet o to, co umiem, z jakimi kwalifikacjami przyjechałam do tego kraju, nad którymi tematami będę pracować, ale u kogo wiszę, na czyjej szyi, na czyim koncie. Tego nie było w umowie, ale to było najważniejsze. To decydowało o tym, kto, kiedy i jak się pokaże, kto będzie miał jakie wsparcie, kogo lina pociągnie do góry, rozhuśta, a komu zaciśnie się na gardle. Führungskraft, mówią tu o dyrektorach, i nie wiem, czy ważniejsze jest Führung (Führer powiedzieć nie można, ale kobiece Führung ujdzie), czy Kraft, nota bene, też forma żeńska, choć byli to w moim życiu prawie tylko mężczyźni. Ale i nad tym tu pracują, jak nad wszystkim, i ten problem rozwiążą, bo to są Niemcy.
Lubię Niemców, kocham ich język, literaturę, ich strukturę, ich porządek. Ich pracę i jakość. Choć czasem wydaje mi się przez to wkoło dosyć pusto. Ustawianie świata wokół na półki, do szuflad, do kątów…Moralizatorstwo, które z Vergangenheitsbewaltigung mało ma wspólnego, raczej z chęcią urządzania świta po swojemu. Ciężko jest wymusić tu jakiekolwiek, nawet dobre, przemeblowanie. Jak już kupować kanapę, to porządną, brązową skórzaną, taką na dwadzieścia lat, jak nasi niemieccy przyjaciele. Ma stać i się nie ruszać, ma być świadkiem zmian, byle ich nie było za wiele. Jeśli coś nie pasuje do tego odwiecznego porządku, to nie ma tu łatwo – albo trzeba wprowadzić nową kategorię, nowe słowo!, nowy kąt, nową szufladę, nazwać ją Diversity, pomalować klapkę w tęczę, tam wszystko upchnąć i zamknąć na klucz. Otwierać od święta.
Nie możesz tak ot, wejść do pokoju, i się rozgościć, w końcu to nie twój pokój, nawet jeśli wynajmujesz od kilku ładnych lat. Zawsze można wnieść o Eigenbedarf, czyli własną potrzebę i musisz zwijać manatki, prawo może być łaskawe, ale pierwszeństwo ma zawsze swój. Gdy straciłam pracę, rozmawiałam z kilkoma rekruterami, miałam nadzieję, że coś mi podpowiedzą, w którą stronę z moim nietypowym życiorysem.
– Pani języki studiowała? I chce w HR pracować…? Nie widzę związku… Czemu nie chce pani być nauczycielką – powiedziała jedna, chyba z wyrzutem, choć nie dosłyszałam, bo rozmowa była krótka. Teraz już wiem, nie ma rad za darmo, jeśli rekruter nie widzi potencjału albo związku, to przepadłeś. A tu mało nieoczywistych związków widzą, uczysz się na tego, kim będziesz, czasem to dobre, ale jeśli jesteś spoza systemu, to sam sobie radź. Poradziłam sobie, ale nigdy więcej do niej nie zadzwoniłam, a opłaciłoby jej się, bo szukałam już własnych ludzi do pracy. Zarobiłaby.
Beziehungsarbeit nie bardzo to zadziałał, niech żałuje. Beziehungsarbeit to praca nad tworzeniem związków. PRACA. Nie chodzi o to, że ciężko to Niemcom przychodzi, jednym tak, innym nie, jak wszędzie, tylko o to, że słowo Arbeit na końcu dodaje tej miękkiej przecież dziedzinie powagi i szacunku. Gloryfikuje ją to jakiejkolwiek wartości, daje autorytet w kraju inżynierów. Podobnie jak w Niemczech nie studiujesz literatury, co to by były za studia!, tylko Literaturwissenschaften – ścisłą naukę o literaturze – jakby Göthego dało się zmierzyć linijką stąd dotąd. Tylko w takiej wymierzalnej dziedzinie można przecież mieć pewność, można liczyć na niezawodność. Można ograniczyć ryzyko. Du kannst dich darauf verlassen – mówią tu często, możesz na mnie liczyć, i rzeczywiście, słowa dotrzymują. Tego dosłownego, twardego, niemieckiego słowa.
Gorzej jest z ironią, humorem, aluzją. Niedawno znani aktorzy niemieccy zrobili akcję pod tytułem allesdichtmachen, czyli wszystko zamknąć, zaryglować. Seria filmików krytykujących politykę niemiecką w czasie Covida. Miały być chyba śmieszne i dające do myślenia, a wyszło jak zwykle – cynicznie i obcesowo. Na Twitterze rozegrał się potem prawdziwy shistorm, połowa aktorów się wycofała, szybko uznała swój błąd. Lepiej przeprosić, nawet na zapas, niż dać się sponiewierać w sieci.
Paru aktorów tłumaczyło, że chciało społeczeństwo obudzić, a że nie potrafią budzić delikatnie, tylko kawa na ławę, gong nad uchem, dmuchają w celofanową torbę, porównują zdrowych do umierających, nie rozróżniają, prowokują, to już skutek uboczny. Misja była, ale wyszła tyłem. Niesmaczne – pomyślałam, gdy pierwszy raz to zobaczyłam, i tyle. Ale skala moralnego potępienia tych filmików też mnie zaskoczyło – pewnych rzeczy się nie mówi – czytałam w wielu artykułach. Tak, pewnych rzeczy się nie mówi, ale się je myśli. Albo mówi w swoim kręgu.
Nauczyłam się, co się mówi, kiedy, z kim, i jak, żeby cię zrozumieli. Nauczyłam się dyplomacji po niemiecku, wiem, kiedy mogę sobie pozwolić na więcej, a kiedy na mniej. Nie jestem cyniczna, jeszcze chyba nie. Doceniam to, że Die Zeit pisze o swoich niedemokratycznych początkach, otwarcie i rzetelnie. Doceniam, że jest tu debata i że znajdziesz tu wielu mądrych ludzi, którzy piszą, co myślą i nikt ich nie wysyła do łagrów. Czasem część społeczeństwa się oburzy, ale fala szybko przechodzi, większość i tak dalej czyta Bild, a i przywykła do wiecznej prowokacji. Ale jest wybór, można sięgnąć po inną gazetę, po inne zdanie, po inny sposób życia i analizy.
Można na 9 maja czytać o Querdenker, którzy podważają istnienie koronawirusa, albo o Sophie Scholl, o białej róży, o malutkiej wysepce oporu w społeczeństwie, gdzie prawie go nie było. „Była zwykłą dziewczyną, odważną, ale miała też swoje wady, trzeba jej wizerunek w Niemczech odczarować, żeby wiedzieli, że też zwykli ludzie mogli uczynić niezwykłe kroki” – mówił jej żyjący jeszcze bratanek.
Tak, trzeba wiele tu jeszcze odczarować, ale proces trwa. Nazi-Deutschland to była po prostu Deutschland, a Nazis nie wzięli się z kosmosu, nie przylecieli tu rakietą SS 1933, choć czasem tak się zdaje, gdy człowiek trochę poczyta, albo popatrzy wokół. Trochę się podziwi.
A mimo to tu jestem. Można się dziwić, że żyję w kraju, w którym moja babcia siedziała w obozie i że jest mi tu dobrze. Nawet trzeba.
2 komentarze
Jolanta Lipińska
Przeczytałam te słowa Jolu z ogromną przyjemnością, tym większą, że czuję, że piszesz z głębi serca i opisujesz to prawdziwie. To się czuje. Wiem że mogę polegać na Twoich spostrzeżeniach i przemyśleniach – i na tych zapiskach budować w sobie obraz Niemiec, tych współczesnych i tych w przeszłości. I jest to dla mnie ciekawe, bardzo.
Jola L.
Jacek
Chyba najlepszy z dotychczasowych wpisów. Bardzo osobisty (to zaleta!), a jednocześnie stawiający bardzo uniwersalne pytania. Ciekawi mnie jak by na nie odpowiedzieli rówieśnicy z kręgu niemieckich znajomych. A może dla nich to też tematy tabu?