Bele siana zrolowane jak maty do jogi czyli krajobraz, który mało mi mówi

Wolę ludzi od miejsc. Nawet w okresie urlopowym ważniejszym zdaje mi się, z kim albo do kogo, niż dokąd. Może dlatego, że ludzie więcej mi mówią niż krajobrazy. Miejsca zawsze były dla mnie raczej tłem, wartym tu i tam wzmianki, ale w gruncie rzeczy nieznaczącym. Ale chyba się zmieniam, bo coraz częściej widzę, że człowieka i myśl od miejsca nie zawsze da się oddzielić. Że idee, nawet te uniwersalne, też powstają gdzieś i kiedyś. Czyli że może warto i krajobraz potraktować na poważnie, dać mu szansę, patrzeć na wszystko bez wyjątku i liczyć na to, że się coś zauważy. No to patrzę. Jadę na Wschód przez pół Polski i patrzę.

Za Wisłą autostrady są gładsze i szersze niż te, które znam. Jeszcze nie wyjeżdżone, lśnią w słońcu i niepostrzeżenie przechodzą w drogi wojewódzkie, drogi szybkiego, a potem wolniejszego już ruchu, równie gładkie, asfaltowe, ale już węższe. Trzeba wymijać na trzeciego i zjeżdżać na pobocze, którego nie ma. Lasy są tu jeszcze gęstsze, a sarny baczniejsze, patrzą w noc błyszczącymi oczami, które migają jak ledy, póki nie przebiegną przez drogę. Lochy przechodzą dwa razy, żeby sprawdzić teren i potem młode przeprowadzić. Za szkody po dziku ubezpieczyciel płaci, za sarny i jelenie już nie, ale to wiedzą tylko tutejsi.

Za Wisłą widać bociany, którę kręcą nad nami koła, jakby się pogubiły. Stodoły dźwigają ich gniazda, które rosną każdego roku o nową kondygnację gałązek, nowe pięterko. Potem całość albo runie w dół albo stoi puste, zupełnie jak domy z pokojami dla dzieci. Miały pozostać, a wyjechały, do Łodzi, do Warszawy, albo jeszcze dalej, za granice, których niby nie ma, za rzeki, które są dla nich do przekraczania. Obok gniazd bocianich dachy z antenami wychodzącymi na wszystkie strony, a obok fotowoltaika wystawia się do słońca, którego akurat nie ma.

Widzę bele siana zrolowane wzdłuż drogi jak maty do jogi i myślę, jaka to dokładna robota. Pola kukurydzy, w których możnaby się zgubić, gdyby ktoś sie tu zatrzymał, ale jedziemy dalej. Grzybiarze, których trzeba omijać jak sarny, bo siedzą już prawie na drodze, ale mniej czujnie.

Autor zdjęcia: Jolanta Jonaszko

Ruiny porośnięte mchem i domki z trampolinami w ogrodach stoją na tym samym polu, ale nic o sobie nie wiedzą. Widzę billboardy z reklamą biomasażów w hotelu SPA w Kazimierzu Dolnym rozpościerające się nad kurnikami, które ledwo stoją. Widzę bardzo mało, przez szybę samochodu. Dopiero później rozmawiam z ludźmi, dopiero później mogę napisać ten tekst i spojrzeć na ten landszaft inaczej. W ogóle go zobaczyć i jakoś, po swojemu, opisać.

Bo przecież ile tu historii, ile rąk pracowało nad tym, co dla mnie jest uciekającym widokiem z auta. 93-letnia prababcia moich dzieci mówi, że kiedyś o prosię bardziej się dbało niż o dziecko, dziecko sobie poradzi, dojdzie do siebie, ale prosie jest słabe, mówi z przejęciem, a ja się oburzam o kolejną łyżeczkę cukru w herbacie syna.

Ważne być w ruchu, mówi, gdy pytam o jej długowieczność. Jużem pożyła, dodaje i od wielu lat już wygląda tej śmierci, o której ludzie rzadko przecież mówią. Może jest jakaś inna, ta tutejsza śmierć, oswojona pomnikami, które jej stawiają, zanim się nawet pojawi. Na zaś. Może to ukłon w jej stronę. Jest tu z nami w codziennych rozmowach. Lepiąc pierogi dowiaduję się, że właściciel domu pogrzebowego zarżnął ostatnio żonę i sam się powiesił. Miał depresję, słyszę i to słowo jakoś nie pasuje mi do tej scenerii. Zdziczał, dodaje ktoś, ale chodzi chyba o to samo.

Kapliczki Matki Boskiej wyrastają z pola co kilka kilometrów. Zawsze tak samo zatroskanej, biało-niebieskiej. Na tle tych ciepłych żółci zboża zdaje mi się jakaś nie do końca prawdziwa. Bajkowa. Jeszcze bardzie niż dożynkowe krasnale z siana. Otoczona sztucznymi kwiatami i palącymi się zniczami.

Autor zdjęcia: Krzysztof Jonaszko

– Tu ludzie mocno wierzą w Boga – tłumaczy mój mąż synowi.

– Jak mocno? – dopytuje

– Z całej siły…

– A nie zaduszą go? Bo jak wy mnie z całej siły obejmujecie, to prawie mnie dusicie – narzeka do okna.

– Trzebaby Go zapytać. Albo babci, jak dojedziemy.

Zebrało mi się na krajobrazy. Na nostalgię. Ciekawe słowo, szczególnie wtedy, kiedy przecież nie jest uzasadnione, bo to nie mój kraj dzieciństwa, nie moje tereny, a jednak. Jest tu coś z ludowości, z prostoty, co wydaje mi sie bardziej Polskie niż moje, a jednak mi bliskie. Może wpływ mają na to „Rozważania o wojnie domowej” Pawła Jasienicy. Jadę po głądkiej drodze i mogę przecież czytać. O tym, jak ten wybitny historyk poznawał francuskie wioski dotknięte rewolucją, tamtesze zwyczaje i historię, to, co się ostało po zderzeniu z dogmatami Cnoty i Rozumu, jak pisze, z terrorem.

Czytam „Wolność zaś w każdym języku ludowym znaczy to samo, co sprawiedliwość“ i dziwię się temu, bo co ma wolność wspólnego ze sprawiedliwością? Ale im dłużej o tym myślę, im dłużej tu jestem, tym bardziej ujmuje mnie mądrość pewnych ludowych przysłów i zachowań spotkanych tu ludzi, jakieś takie całościowe podejście do życia, które rzeczywiście sporo pomieszcza. Dużo doświadczenia, bólu, chorób, tradycji. Przeciwstawne może pojęcia, ale co z tego. Historie, z których ja próbuję wyłuskiwać sensy i znaczenia, żeby się tu orientować.

Ale najlepiej byłoby chyba po prostu nagrać rozmowy i słuchać ich jak modlitwy, albo piosenki. Wchodzić coraz bardziej wgłąb lasu, przekraczać kolejną rzekę, kolejną małą wisłę, wjeżdząć do kolejnej wsi, o jeszcze piękniejszej nazwie…

Autor zdjęcia: Krzysztof Jonaszko

To nie ta nadzieja, co myślisz, mówi teść, to od imienia szlachcianki, której kiedyś podarowano tą wieś. Były trzy siostry, jedna Nadja, i ta dostała tą wioskę Jedziemy dalej. Teść pokazuje ręką na łąke obsypaną kwiatami aż po las, który sam zasadził, a teraz jest wyższy od nas, i mówi z dumą

Tu my biegali, całe stado, trzydzieści nas było dzieciaków, tu ciotka, tam ciotka, od stodoły do stodoły, wszystko nasze, można sobie machać było. Do szkoły półtora kilometra sę chodziło, zima nie zima, mróz 25 stopni, a my żem szli, przez zaspy, jeden za drugim, starsi uważali na młodszych, nikt nigdy nie przepadł, w szkołach w kurtkach się siedziało, piece były takie wielkie, kaflowe, ale atrament i tak zamarzał. Po szkole razem cegły trzeba było kleić, chłopaki się schodziły, razem rach ciach, a potem w piłkę żeśmy grali, o tu, na tej drodze – tupnął w asfalt – Ot, to było dzieciństwo!

I u niego słyszę nostalgię, gdy tam zajeżdżamy. A niedługo potem ulgę, gdy wracamy do miasta. Jak to dobrze, żeśmy stamtąd wyjechali.

Ot, zagwozdka.

2 komentarze

  • Jacek

    Polecam inny cytat z tychże „Rozważań …” Jasienicy. Może do wykorzystania w kolejnym blogu?
    „Niewiele krajów potrafiło się zabezpieczyć przed przywódcami nie żywiącymi wątpliwości, że prawidłowa historia zacznie się dopiero od nich.”

  • Jola

    Spokojne, pełne wdzięku rozważania, ilustrowane zdjęciami, o zwykłym codziennym życiu, zaduma nad ludźmi, ich doświadczeniami i tradycjami, jakże to inne od otaczającego nas zewsząd hałaśliwego i natrętnego świata. I to mi się podoba.

Dołącz do dyskusji...