Łagodne oczy, ostry umysł i pochwała niepewności
Przypadkiem sięgnęłam ostatnio po Leszka Kołakowskiego. Właściwie po Marcina Króla, który o Kołakowskim pisze i go tłumaczy – książka średniego rozmiaru stała na półce siostry, wśród innych czarno-czerwonych okładek, bo nowa moda to ład color-coded czyli ustawienie książek według koloru. Książka wystarczająco cienka, żeby w trzy dni przeczytać i nieco pogłębić urlop. Tak myślałam, ale teraz zastanawiam się, ile powtórzę bez ściągi pod ręką, ile zabrałam ze sobą do pociągu i czy coś z tej filozofii ze mną pozostanie na dłużej.
To, co bez trudu wraca, to wrażenie, że Kołakowski i Król wyrażają to, co i we mnie już dłużej siedzi, tylko cicho. Jakieś przeczucia, niepoukładane półmyśli czy półstrachy. I to chyba jest właśnie ta wielka, bo żywa, filozofia – nie ta chłodna i abstrakcyjna, spisana gdzieś daleko na tablicach, ale taka, która nas dotyczy i dotyka, która nas „budzi”, zastanawia, daje nam język, żebyśmy sami umieli nazwać coś, co i nas boli, i bolało już innych przed nami. Filozofia, która pozwala nam, zwykłym ludziom, coś pojąć, zmienić albo – jak w moim przypadku – z czymś się może pogodzić.

Pamiętam moje zdziwienie, że Kołakowski pochwala coś, z czym ja się męczę, co wydaje mi się nie do końca dobre – te stałe wątpliwości, wahania, miotanie się w myślach i w podróży. Poszukiwania sensów i znaczeń gdzieś między krajami, między ludźmi i kartkami papieru. Szukanie perspektywy, która byłaby najbliższa jakiejś nieuchwytnej prawdzie. Zdania, które zdają się coś łączyć, czasem literacko, czasem publicystycznie, ale i te i te rwą się jak paciorki, gdy tylko mocniej pociągniesz. Kołakowski pisze o chwiejności (pewniej innej, ale ja widzę tu moją), która do tej pory w moich oczach była zaprzeczeniem stabilności, jakimś stanem niedojrzałym, niedoskonałym. Przejściowym, z którego chyba kiedyś wyjdę.
A on pisze o niej, że to cecha naszych czasów i wartość sama w sobie, związana z pozytywną energią. Poszukiwanie prawdy zdaje się dla niego ważniejsze niż jej posiadanie (może dlatego że od posiadania krok już do ideologii, czego sam przecież doświadczył.) Nie boi się przy tej całej chwiejności tego, czego ja się boję – chaosu moralnego, relatywizacji, jakiegoś zniecierpliwienia wynikającego ze strachu, że za mało jest w życiu czasu, że nie można tak się stale rozglądać i przyglądać. Że trzeba się – w końcu, kiedyś – opowiedzieć. Kołakowski znajduje oparcie w ciągłości i wspólnocie, do niej nawiązuje, z nią nasze stale ponawiane próby odnajdywania sensu łączy i argumentuje, że z szukania prawdy rezygnować nie można, nawet jeśli to poszukiwanie ułomne i nawet jeśli szansa jest nikła, że ją ostatecznie odnajdziemy (tak mi to pozostało w pamięci, ale ekspertów z góry proszę o wybaczenie, jeśli to nie do końca tak).

To moje drugie spotkanie z Kołakowskim. Osobiście widziałam go raz, podczas studiów w Anglii, na jednym ze spotkań z Oxford Polish Society, na które Kołakowski przychodził regularnie. Długo już mieszkał na emigracji, ale o Polsce i Polakach nigdy nie zapomniał. To było jedno z ostatnich jego spotkań ze studentami z Polski, był już w bardzo podeszłym wieku. Do dziś pamiętam to, o czym i Król wspomina – zainteresowanie profesora (szczególnie nami, młodymi wtedy ludźmi), a jednocześnie nieubłaganą logikę jego wywodu. Łagodność oczu, otoczonych siecią zmarszczek i ostrość umysłu. Kolega z roku przedstawił wtedy jakąś raczej przeciętną prezentację. Obawiałam się reakcji profesora, ale on tylko się uśmiechnął, powiedział coś, nie wchodząc w szczegóły, i zażartował na końcu tak, żeby nikomu nie było głupio. Dbał nie tylko o argumenty, ale też o samopoczucie tych, którzy je wyrażali. O poziom dyskusji, o atmosferę i o uczucia ludzi wokół niego.
Ale to znowu wrażenia i wspomnienia. A filozofia, a słowo pisane? Jest z nim, tym niesamowitym człowiekiem z laską i kapeluszem, chyba jednak nierozłącznie związana, nawet jeśli w doborze tematów jest przecież uniwersalna. Bo chyba tylko ktoś tak wrażliwy zarówna na logikę argumentu, jak i na ludzkie potrzeby, mógł tworzyć argumenty, które łączyły oba te światy, i to łączyły przekonywująco. Mógł napisać coś, co nie tylko filozofów porwie, i historię filozofii zmieni, ale i mnie, tu i dzisiaj, w pociągu na południe Niemiec poruszy i pocieszy.
Utwierdzi w przekonaniu, że można żyć w niepewności i nic w tym złego, jeśli to niepewność w dobrej wierze, dynamiczna, otwarta. Że można jeździć stale na tej samej trasie, w tą i spowrotem, kręcić się w kółko, ale to nic, bo to może być dobre kółko, dobra, bo własna droga. Że warto próbować coś uchwycić, coś wyrazić mimo obojętności świata, o której niejednokrotnie pisze i której tymi naszymi próbami raczej nie przezwyciężymy. Filozof, który nie miał złudzeń, ale miał nadzieję. Jak to jest możliwe, tego nie wiem, odsyłam do książki Króla i innych dzieł samego Kołakowskiego, pozostało nam po nim tylko, aż!, słowo, i to niejedno.
3 komentarze
Jacek
Rzadko chwalę to co przeczytałem, ale tym razem muszę… I mądrze i lekko!
Jolanta Lipińska
„Filozof, który nie miał złudzeń, ale miał nadzieję”- jakie to piękne i jednocześnie jak głęboko ludzkie. Czytam Twoje kolejne teksty i każdy coś we mnie poruszaja, każe się zastanowić nad otaczającą rzeczywistością i nad tym co we mnie, zatrzymać się na chwilę, pobyć z tym co rezonuje z tekstem. Podobają mi się również zdjęcia dołączone do tekstu.
Roxana
Dziekuję, że podzieliłas się ze mną swoim Blogiem.
Świetne teksty, które do mnie przemawiaja, zmuszaja do zatrzymania sie i zastanowienia.