Brak perspektyw i powroty – kilka myśli i rozmowa w pociągu do Szczecina
Nie da się cofnąć, ale wrócić chyba się da… Czasem najdzie mnie jakieś zdanie i nie daje spokoju. Zastanawiam się wtedy, dlaczego. Czy tylko ładnie brzmi i wbiło mi się w głowę jak stara melodia – Niemcy powiedzieliby Ohrwurm, czyli robak w uchu – czy może coś się jeszcze za tym robakiem kryje. Czy wykluje się z tego zdania jakiś blog albo opowiadanie, czy zaraz ulotni się jak większość myśli. To zależy od tego, czy akurat siedzę w pociągu.
Szybkim, białym, ICE. Z południa na północ, pisane z małej, bo to nie żadne egzotyczne, gorące Południe tylko pagórkowata Hesja, ani nie wiadomo jaka Północ, bo do morza jeszcze spory kawałek. W podróży myśli się mobilizują, zaczynają się szybciej poruszać, słowa łączą się w nowe znaczenia. Zdaje mi się, że nagle patrzę na coś, co znam, z zewnątrz, przez okno pociągu albo przez granicę, i coś nagle widzę, ale zaraz zastanawiam się, czy to nie iluzja, taka moja własna prywatna bajka, i czy ta cała słynna perspektywa z zewnątrz nie jest przereklamowana. Czy da się spojrzeć z zewnątrz i głęboko jednocześnie? Świeżo i kompetentnie? Z sensem i na temat?
Z ignorancją albo naiwnym zainteresowaniem, spojrzeniem przez palce albo przez łzy, albo czymś pomiędzy, czemu daleko do obiektywności. Bo przecież z zewnątrz nie znaczy znikąd. Czasem więcej znaczy to, co za plecami niż to, co przed nami. Skąd wyjeżdżamy, czy z wielkiego Frankfurtu Hauptbahnhof, na którym więcej narkomanów niż psów, czy z podupadłego ale czystego Angermünde, przez którą niby przejeżdżam, ale mijać to żadne doświadczenie, jeśli się nie zatrzymasz na dłużej. Czy wolno wtedy pisać? Czy wolno… jakie niemieckie to pytanie.
Darf ich? Pyta mnie starsza pani w pociągu, która chce się przysiąść, ale w tych czasach nigdy nie wiadomo, bo odstęp mały. Niby nie ma zakazu, ale jest niepewność.
Na klar.
Co Pani pisze?
A tam, takie spostrzeżenia, co mi przyjdzie do głowy – odpowiadam i macham ręką, bo same nie bardzo wiem.
Ah to dobrze, bardzo dobrze, mi też dużo przychodzi, wie pani, ale potem znika, a tak ma to pani czarno na białym. Już nie przeszkadzam, proszę pisać – teraz ona jakby się broni.
Wolałabym, żeby jeszcze mi poprzeszkadzała, ale to nie te czasy, pociąg jest zbyt wygodny i za cichy, wszędzie napisane Ruhebereich – obszar ciszy i spokoju – zakaz rozmów, szczególnie telefonicznych. Może jakbym z nią dłużej porozmawiała, to nie patrzałabym przez okno na odbicia własych myśli. Na słowa niezapisane treścią, których przecież nie ma. Każde słowo niesie ze sobą te wszystkie konteksty, w których zostało użyte, emocje, które wywołało. Jest użyte, wymięte, czasem bezdomne jeśli jest tabu, albo zmęczone, jeśli się przyjęło. A ja bawię się tymi słowami, patrzę na nie zza granicy jakby były tylko tym, co widzę na kartce – jakimś perwszym, pierwotnym znaczeniem.
Brzmi to może filozoficznie, ale jest bardzo konkretne – o polityce w Polsce lepiej się chyba nie wypowiadać. Dobre intencje nie wystarczą, wkładasz kij w mrowisko, które jest ci jednak obce. Czy można oddzielić słowo od kontekstu, od ludzi, którzy na codzień w nim żyją, i bawić się nim w nowe treści? W imię czego? Starsza pani siedzi obok mnie i czyta książkę, cicho jak myszka, jakby jej nie było. Czy o to chodzi w tym całym Ruhebereich?
Obracam się do okna. Życie w dwóch miejscach, a pomiędzy landszaft, coraz bardziej płaski, coraz więcej na nim krów i owiec, porzuconych między wiatrakami a fotowoltaiką. Tam, za wzgórzami Bergstrasse, pod drapaczami chmur Frankfurtu zarabiam na dobry niemiecki chleb, tam wychowuję dzieci, a tu ładuję się emocjonalnie. Pociąg gna 230 na godzinę, jestem już bliżej niż dalej, więc piszę TU…. Jadę po słowa, które mnie dotykają, piosenki, które mnie wzruszają, jak po towar. Może i nie taki inny niż ten w strzykawkach porozrzucanych na dworcu. Tam, na Zachodzie, patrzę do przodu, a tu mogę pozwolić sobie na nostalgię. Tam ustawiam zdania do pionu, bawię sie językiem, a tu język bawi się mną – nie wiem, które słowo dlaczego mnie poruszy, jak na mnie wpłynie.
Tam buduję sobię tożsamość, jak wieżę z klocków LEGO, takich już może dla dziewięciolatków, w których można się zgubić, i zaraz przebudować. Przecież wszystko jest możliwe jak ma się z czego budować. A tu zaglądam do albumu ze zdjęciami albo w oczy jakiegoś wujka, który zna mnie dłużej niż sama siebie znam, i który swoje już przeszedł i swoje zburzył. Próbuję się w nich oglądać jak w oknie pociągu albo w szklance z wódką, ale tylko sie topię, zanim coś zauważę. Tu nie mam żadnych perspektyw.
Zachłysnę się Polską duszą, moją czy już nie moją, odkaszlnę i zaraz wracam, spowrotem, przez granicę. Otrząsam się jeszcze po drodze, małe rzeczy mogą mnie zbić z tropu. Nasłuchuję, przypatruję się, a gdy już mi wystarczy, gdzieś w połowie drogi, może koło Erfurtu albo Halle, przymykam oczy i słucham niemieckich rozmów albo klimatyzowanej niemieckiej ciszy. Sprowadza mnie na ziemię faktów, twardych, chłodnych i bezspornych. Znowu jestem TU. Otwieram oczy i już nic nie widzę, tylko tablicę, że to moja stacja. Moja nie moja, nic mi nie mówi. Wysiadać.
Przeciśnie sie pani?
Na klar, proszę siedzieć.
Czy tak się da?
Wszystko się da, proszę pani.
Żegnamy się po cichu, żeby nikomu nie przeszkadzać. Szerokiej drogi, jakby wąska była jakaś gorsza i mniej nas mogła pomieścić.
One Comment
Jola
Takie to dla mnie słodko-gorzkie.