Ludzkie interfejsy, „ranienie” zasad i inne dziwne twory

Niemcy to kraj reguł i ustaleń, najlepiej na piśmie, jeszcze lepiej we krwi, ale na to masz mało wpływu, bo w końcu nie każdy urodził się z tym samym podejściem do reguł, z tą samą za nimi tęsknotą. Pozostaje kartka papieru albo dokument, wspólny i jednoznaczny. Zawieranie układów i przygwożdżanie ich do papieru to specjalność Niemców – tworzenie umów, list z zadaniami (ToDo-Listen), zasad zachowania (Verhaltensregeln) czy współpracy w zespole (Teamvereinbarungen). Tak jak polskie układy brzmią raczej podejrzanie i kojarzą się chyba głównie z nieczystą polityką, tak niemiecki odpowiednik „Vereinbarungen” jest w swojej wymowie nieskazitelny, jest opoką i strażnikiem każdej relacji – politycznej, biznesowej, społecznej, nawet rodzinnej (Ehevertrag).

Daje ramy, w których można się poruszać, a ramy są tu mile widziane, bo porcjonują świat na mniejsze części i dają poczucie kontroli albo choć przejrzystości. Poczucie bezpieczeństwa. Gdy ktoś za te ramy wychodzi i nie stosuje się do ustaleń, mówi się tu o ranieniu zasaddie Regeln verletzen – jakby były one słabsze od samego człowieka i zdane na jego łaskę. Niby powinno być odwrotnie, zasady są dla ludzi, ale tu taki argument byłby zupełnie niezrozumiały. Już słyszę w mojej głowie kontrę „przecież te zasady pomagają nam, od zasad trzeba zacząć, jakaś wspólna baza musi przecież być, wspólny mianownik…” Eine Grundlage – podstawa!

Gdy coś idzie nie tak, to słyszę rozczarowane „ale przecież nie tak było ustalone…”. Czasem przebija się niedowierzanie w głosie, często raczej rozgoryczenie. Skoro coś zostało ustalone i zapisane, to należy się tego trzymać. Zdaje się to logiczne, ale gdy to podejście wchodzi w sferę stosunków międzyludzkich, przybiera dość komiczne wymiary.  Miałam już nie raz rozmowy z szefami, którzy dziwili się, że jeden z pracowników nie wykonuje czegoś, czego od niego oczekują. Że zajmuje się tematami, które nic nie powinny go obchodzić, nie zostały mu przecież przyporządkowane. Było ustalone, że koncentruje się na tym, co przed nim (ein ToDo). Tak jakby myśli, i oczy, też można było przygwoździć do planu, do listy, która leży na biurku i czeka na obrobienie.

Albo narzekania, że pracownik nie dogaduje się z innymi, że mamy tu problem na styku – an der Schnittstelle. Ludzkie interfejsy, jaka to ciężka dziedzina! Trudna do zdefiniowana, a przecież decydująca, nawet w na pierwszy rzut oka technicznych projektach. Mamy ze sobą dobrze żyć, komunikować z szacunkiem i otwartością, auf Augenhöhe, czyli na tym samym poziomie oczu, w żadnym razie nie z góry. Mamy emocje odstawiać na bok, albo na tory fachowej dyskusji.

Od czasu do czasu mamy nawet wyjść poza to, co ustalone, mamy być kreatywni, patrzeć niekonwencjonalnie, über den Telerrand schauen – w dosłownym tłumaczeniu, patrzeć poza brzeg (własnego) talerza. Ale to wtedy, kiedy jest na to czas, nie wcześniej i nie później. Na wszystko jest przecież czas. Jedno po drugim.

Niemcy lubią wiedzieć co, kiedy robią, jaki jest cel każdego kroku, czego się od nich dokładnie oczekuje. Brzmi to może krytycznie, ale nie jest samo w sobie złe, zależy to raczej od kontekstu. Czasem rzeczywiście pomaga w ujarzmieniu chaosu, w stworzeniu czegoś razem, w uproszczeniu skomplikowanego zadania i doprowadzeniu go do końca w najkrótszym możliwym czasie. Nawet praca nad stosunkami ludzkimi musi tu podporządkować się tej logice, musi mieć wpływ na efektywność zespołu, najlepiej wymiernie, albo chociaż przez dobry, logiczny argument. Kapitalizm w wydaniu niemieckim jest ustrukturyzowany, konkretny, dopowiedziany do końca. Wyspecyfikowany do bólu.

Nawet to, czego tu brakuje, jest już zdefiniowane, konkretne: Weltoffenheit (otwarcie na świat) Gedankenfreiheit (wolność myśli),  Einfallsreichtum (pomysłowość, w dosłownym znaczeniu bogactwo nowych idei). W diagnozie, w dokładnym sformułowaniu problemu, w określeniu procesu i drogi do celu Niemcy są nie do przebicia. I w obwarowaniu tego procesu umowami i regulacjami, w sumiennej dokumentacji.

Ale przecież każda umowa jest tyle warta, ile wiary człowieka za nią stoi. Może być kryjówką, wymówką, może być stratą czasu albo odwróceniem uwagi od ważniejszego problemu, może być czystą, zbędną dokumentacją, która znika w folderze i o której się zapomina. Może być bronią, narzędziem ataku, czyli papierem, który wyjmujesz z prawnikiem za plecami, albo motywacją do działania, jeśli zespół i tak za tobą stoi i ma do ciebie zaufanie. Może być pomostem do przodu albo reakcją na coś, czemu nie udało się inaczej zaradzić, aktem desperacji. Widziałam tyle umów, tyle świstków papieru i tyle zdumionych twarzy nad nim pochylonych. Słowo słowem, można dotrzymać albo i nie, i wtedy trzeba szukać dalej, trzeba „wyglądać poza własny talerz”, który też jest mały i kruchy, nawet jeśli to mocna, niemiecka porcelana.

2 komentarze

Dołącz do dyskusji...