Ostatnio długo nie pisałam. Dużo się działo w pracy, w życiu rodzinnym, więc to moje pisarskie hobby odsunęłam na bok – tak sobie tę przerwę tłumaczę. Ale gdy patrzę wstecz to „dużo się działo” powiewa pustką. Jak to możliwe? Jak zapełnione po brzegi dni, kalendarze w Outlooku bez jednego wolnego okienka i wieczory wypełnione zajęciami pozalekcyjnymi mogą w retrospektywie wydać się… puste? Szczególnie że działo się przecież dużo ciekawego, rozwijającego, dającego satysfakcję intelektualną i emocjonalną.
A jednak w moim przypadku to pisarskie hobby okazuje się ważniejsze niż sama przed sobą jestem w stanie przyznać. Słowa na papierze, spisywane we własnej ciszy, mają w sobie coś, bez czego ciężko jest na dłuższą metę żyć. Ostatnio czytam Ursulę Le Guin, która w książce „Nie ma czasu” pisze:
„Wiem jednak, że dla mnie słowa są jak przedmioty, niemal niematerialne, ale istotne i rzeczywiste, i że je lubię (…) słowa są moim tworzywem – moim surowcem. Są moim motkiem przędzy, moją bryłą mokrej gliny, blokiem nieobrobionego drewna. Słowa są moją magią, moim nieprzysłowiowym ciastkiem. Zjadam je i wciąż je mam.“
Lepiej nie umiałabym tego wyrazić. Oprócz tej estetycznej przyjemności z obróbki słów, którą dzielę z Le Guin, pisanie jest dla mnie swoistą wyspą wolności. Pisząc, nie poddaję się żadnej innej presji niż tylko tej odśrodkowej i patrzę, gdzie mnie ona poprowadzi. Tworząc, obserwuję własne i innych doświadczenia z boku, z miejsca osoby zaangażowanej, ale niezależnej.
To taka druga ja, niezatrudniona na etat, nieopłacana miesięcznie – nieopłacalna chciałoby się powiedzieć – niepróbująca niczego nikomu udowodnić, nieświecąca przykładem dla dzieci, nieuległa, odważna, niemartwiąca się o innych ani o siebie, tylko o to kolejne zdanie, o te kolejne kilka słów, wychodzące spod pióra… Słowem, wolna.
Pisanie daje mi zupełnie inną przestrzeń, taką bez grawitacji, lekkość przepełnioną sensem, lekkość znaczącą i wcale przez to nie cięższą. I chyba ten aspekt wolności jest dla mnie kluczowy. Le Guin w kontekście literatury fantasy pisze o zarzucie eskapizmu:
„Jeśli chodzi o zarzut eskapizmu, to co to właściwie znaczy? Ucieczkę od prawdziwego życia, od odpowiedzialności, porządku, obowiązków, pobożności – to właśnie sugeruje to określenie. Ale nikt (…) nie ucieka do więzienia. Kierunkiem ucieczki jest zawsze wolność“.
Bo rzeczy nie muszą przecież być takie, jakie są. A zastanawianie się nad tym albo opisywanie tego może zakrawać o działalnością wywrotową. Mój blog nie jest na pewno w treściach rewolucyjny, ale pozwala mi wyjść poza siebie codzienną, wyciągnąć szyję – niekoniecznie do góry – i przyjrzeć się samej sobie i światu jeszcze raz, w niezależności na pewno nie absolutnej, ale tej, na jaką mnie stać.
Pisanie jest dla mnie ćwiczeniem mięśnia tejże niezależności i może właśnie dlatego, patrząc na ostatnie kilka niespisanych miesięcy, czuję się… słabo. Stałam się częścią mojej koncernowej, rodzinnej, małomiasteczkowej, niemiecko-polskiej i nierzadko cudownej codzienności. Pochłonęła mnie ona całkowicie, przyległam do niej idealnie. Ani na centymetr od niej nie „odstając”, w gruncie rzeczy stałam się nią. Nie było prób ratowania się ani patrzenia z brzegu, tylko prąd, któremu dałam się ponieść. Nie zadbałam o tę wyspę wolności i coś przez to zaprzepaściłam. Ciężko mi to ubrać w słowa, w funkcjonującą metaforę, to uczucie, że zawiodłam samą siebie, tę piszącą, tę wolną albo chociaż wolniejszą.