Przedłużyłam sobie tę Polskę …
O powrotach w różne strony
Wracamy na Zachód, choć mało to dziś znaczy. Autostrada rozrasta się o dwa dodatkowe pasy, jajka na twardo wypierane są przez precle z solą i wstrzykniętym umiejętnie masłem, darmowe toalety i ograniczenia prędkości znikają, pojawiają się za to wielkie koparki i przebudowy, a natura cofa się za barierki i dźwiękoszczelne, zakrzywione jak spodki ściany. Granica już za nami, a my wciąż jeszcze tkwimy w naszej Polsce, dzięki muzyce (Grechuta, Turnau, Podsiadło, Kayah, mieszanka Hity przeróżne), wspomnieniom i językowi, którego w tym niemieckim pędzie trzymamy się jak tratwy.
Przedłużyliśmy sobie tę Polskę jeszcze o jeden dzień, rozciągnęliśmy o 500 kilometrów jak gumę do żucia Kaczora Donalda. Naszła mnie wtedy myśl, że Polska to w naszym wydaniu niekoniecznie miejsce, ale stan – coś między czasem a miejscem, stan słodki ale chwiejny. Potrzebuje regularnie doładowania, jak elekryczna Tesla, przez lekturę, rozmowę z bliskimi przez Whatsupa albo polski film na Netflixie, ale jakoś funkcjonuje. Albo inaczej, to ja dzięki niej jakoś funkcjonuję.
Mimo tych punktów zaczepienia, a może właśnie przez ich wybiórczość, taka emigracyjna Polska niesie ze sobą ryzyko odrealnienia, romantyzacji, tworzenia sobie obrazu ojczyzny na własne emocjonalne potrzeby, na „wyżerkę” dla swoich tęsknot, projekcji i nostalgii. Ale tworzy także szanse, pozwalając zobaczyć czasem coś niesamowitego w powszednim i zupełnie ludzkiego w świątecznym, odwrócić hierarchię zdarzeń i spojrzeć na nie inaczej.
Wchodząc do mieszkania w Niemczech, opróżniam skrzynkę na listy. Między reklamami bio-produktów w Lidlu cienka koperta, a w niej równiutko na trzy złożona, oficjalna prośba o udział w ogólnoniemieckiej ankiecie socjologicznej pod tytułem „Solidarność”. Zusammenhalt – ciekawe słowo. Solidarität też istnieje, ale w Zusammenhalt głośniej wybrzmiewa nuta (społecznego) trzymania się razem (zusammenhalten). Odruchowo pomyślałam, że w Polsce ludzie żyją solidarnie, a w Niemczech już tylko tę koncepcję badają i szukają metod, jak ją zakonserwować albo odnowić, ale w porę złapałam tę myśl-niemyśl i ścisnęłam jak gąbkę.
Nie, nieprawda. To już idealizacja, czarno-biała, życzeniowa. Wielu znajomych opowiada mi przecież, jak wygląda warszawski kapitalizm (wcale nie lepiej i mniej krwiożerczo niż ten frankfurcki, znany mi i częściowo opisany w „Portretach”) i sama obserwuję w Polsce mury z białymi kamyczkami wyrastające wokół domków jednorodzinnych i zielono pozarastane barierki między balkonami. Bogacenie się, odgradzanie się – czy jedno musi iść w parze z drugim? A Niemcy? Pełne konfliktów na tle rasowym, nawet pośród młodych, urodzonym już tu Niemców o śniadych skórach. Trzeba rozmawiać o definicji solidarności, o tym, jak utrzymać to społeczeństwo razem, jak budować mosty, jak rozmawiać ze sobą przez płoty, te widzialne i niewidzialne.
Na urodzinach u rumuńskiej rodziny, o które zahaczyliśmy w tej samej długiej drodze powrotnej przez dwie wielkie rzeki i jedną małą granicę, mama koleżanki z przedszkola mojego syna, blondynka z włosami trochę za mocno zaczesanymi do tyłu, zwierza mi się, że koniecznie chcą wracać do Rumunii, czekają tylko, aż mąż znajdzie odpowiednią pracę z możliwością home-office. Po dziesięciu latach pobytu nie czuje się tu u siebie, mają wprawdzie dobrych znajomych (Rumunów), stabilną pracę, wynajmują duże mieszkanie, ale nie czuje się lebendig. W dosłownym tłumaczeniu „żywa“ , niby żyje, ale tego nie czuje, część jej jest gdzie indziej i nie reaguje na to, co w okół, obumiera… chciałoby się dopowiedzieć.
Próbuję dociec, o co chodzi z tą żywotnością, bo zatrąca mi o problemy tożsamościowe, mój motyw przewodni. Mówi, że jak chodzi tu po mieście to jest tu smutno. Po każdym mieście? dopytuję, bo sporo ich w tym regionie, a ona kiwa głową, ale bez przekonania. Nie o miasta tu chodzi, pytanie pudło.
– Ludzie tu są inni – wzdycha i wyciąga papierosa.
Odgłosy festynu młodego wina dobiegają zza lasu, pochód idzie przez miasto jak co roku, fanfary, perkusje, karuzele dla dzieci, miasteczko pęka dziś w szwach. Ci, którzy wyprowadzili się stąd do pobliskich metropolii albo jeszcze mniejszych miasteczek, wracają na ten festyn co roku, tak przynajmniej piszą na stronie internetowej marketingowcy miasta.
Ten smutek jest jej, nie tego miasta, myślę, ale nic nie mówię, bo to daleko posunięta diagnoza. Sama nie lubię festynów, więc nie zdziwiłabym się, gdyby i ona nie znalazła w nich żywotności i autentyczności, których szuka. Gdy pytam, dlaczego wyjechali z Rumunii, wzdycha byliśmy młodzi. Wygląda na 35 lat, popala, pewnie z nerwów bardziej niż z przekonania, ale w jej rysach widać zniecierpliwienie i zdecydowanie, ale też rzeczywiście sporo smutku.
– Mamy deadline – zagryza zęby – zanim córka pójdzie do szkoły, musimy wrócić.
To nie jakieś widzi-misie ani żaden projekt, tylko egzystencjalna konieczność.
Może poczuła, że coś w niej rośnie w drugą stronę i musi za tym podążyć, bo inaczej rozerwie ją od środka?
Zmarszka między brązowymi oczyma, zbyt głęboka na ten wiek.
Wielu wraca. Do rodzin, do odnowionych za zarobione w Niemczech pieniądze mieszkań, do znajomych. Wielu również zostaje, decydując na chłodno, że tu im lepiej, że tu mają bezpieczeństwo, socjale, rozwój. Może na emeryturze?, dodają niektórzy, pozwalając sobie na chwilę nostalgii.
Niektórzy próbują utrzymać to i to. Tylko czy można jechać na dwóch koniach jednocześnie?
Może kiedyś to ja będę nerwowo wypalać papierosa na urodzinach własnego syna (tylko których?) i tłumaczyć komuś, kto zechce posłuchać, że na mnie już pora, muszę wracać.
– Ale dokąd – dopyta ktoś, kto się zainteresuje, a ja nie będę umiała udzielić odpowiedzi.
– Powrót to powrót – powiem, uśmiechnę się i pójdę po tort na zaplecze.
One Comment
Jacek
Przejmujące to i niepokojące zarazem. Czyli Europa wielu ojczyzn to fikcja, ułuda? Ale dla pokolenia urodzonego tam to już będzie ich kraj, bez żadnych wahań czy wątpliwości. I to chyba lepiej…