Wspólne poczucie nietutejszości – wrażenia po wieczorku autorskim o „Nietutejszych” 22.6 w Klubie 13 Muz w Szczecinie
Wydać książkę to jak zamknąć jakiś etap. Ma się wtedy wrażenie – przynajmniej ja mam – że po coś ten czas był i coś po sobie namacalnego pozostawił. Takie wrażenie celowości, być może iluzja, ale bardzo motywująca. Ulotne poczucie spełnienia w społeczności tworzącej się wokół słów, zdań, historii i doświadczeń. Już nie własnych, a wspólnych.
Poczucie obcości towarzyszy mi od początku (tego świadomego, nastoletniego), niekoniecznie od momentu wyjazdu za granicę – zdaje się, że to raczej nieodłączna część mnie, która dzięki późniejszym wyjazdom na studia (i na życie) i pisaniu zaczęła nabierać formę i wychodzić na zewnątrz. Powoli, nieśmiało, najpierw do szuflady. Potem do ludzi.
Często, jak się okazuje, ludzi z podobnymi odczuciami i doświadczeniami. A podzielone, uwspólnione doświadczenie, nawet ciężkie, łatwiej przełknąć i przyswoić. Obcość można w takim wypadku przekuć w dialog (o obcości i nie tylko), samotność – w rozmowę z drugim (często podobnie samotnym) człowiekiem i tym samym, paradoksalnie, te trudne przecież uczucia zaakceptować. Może nawet znaleźć w nich wartość i sens.
Może zbytnio filozofuję, pewnie wystarczyłoby napisać, że jestem wdzięczna za obecność, wsparcie, zaangażowanie i miłe słowa od tylu bliskich i dalszych mi ludzi. To dodaje skrzydeł i motywacji, żeby żyć w poszukiwaniu słów i historii i nie dać się zagarnąć wartkiej, przelewającej się przez palce codzienności.
Słowa budują mosty, tak mówią, ale nawet jeśli są to podziurawione, drewniane pomościki i delikatne nici porozumienia, to już sporo, bo czego więcej można pragnąć w naszym odrębnych, okablowanych światach? Każdy ze swoją własną, spersonalizowaną listą podcastów, piosenek, zakupów, marzeń i rzeczy to zrobienia w kieszeni. Niezależny, odrębny, wolny, sam.
Kilka dni po wieczorku autorskim siedzę w taksówce na dworzec PKP i próbuję zagadać młodego taksówkarza w przeciwsłonecznych okularach.
– Co to za ciekawe okulary?
– A takie tam, do siatkówki.
To już chyba znamię czasu, że najpierw myślę o siatkówce w oku, a dopiero po chwili o tej plażowej. Ten chłopak ma z siedemnaście lat i ramiona brązowe jak nasz bukowy parkiet, tylko mniej poharatane.
– Mocniej się trzymają przy ścinach?
– Gdzie tam, też spadają.
Wzruszenie siatkarskimi ramionami. Czy mnie świdruje w lusterku na poziomie jego młodego czoła, nie wiem, bo okulary są szczelne, czarne, odporne na upadki i spojrzenia wścibskich pasażerek.
– Ale po co ci one? Nie ma dziś słońca…- nalegam.
– Wcześniej były maseczki, teraz okulary. Gadać tyle nie trzeba. Spokój się ma.
Co to za spokój myślę, taki cichy i czarny, ale wtedy młody zaczyna opowiadać, że już wszystkie ulice w Szczecinie na pamięć zna i gdzie indziej by się wyrwał, ale ta siatkówka, ten klub go tu trzyma…
Odetchnęłam z ulgą i jego modne siatkarskie okulary przestały mi przeszkadzać.