Site icon Blog – Jolanta Jonaszko

Turystki czyli nic lepszego nie mogło mnie dziś spotkać (blog urodzinowy)

Miałam dziś szczęście być w drodze, na dobrze znanej mi linii Szczecin-Berlin, i naszła mnie pradoksalna myśl, że będąc w drodze czuję się bardzo na miejscu, a tym bardziej jeśli to droga graniczna, i że nic bardziej pasującego nie mogło mi się w te urodziny przytrafić.

Obok mnie w autobusie DB podstawionym zamiast pociągu, bo elektryfikują trasę, siedzą trzy Ukrainki w średnim wieku, ubrane na sportowo, w bezrękawniki i adidasy. Dwie blondynki, jedna tleniona, mówią po rosyjsku, trzecia po ukrańsku, rozumieją się doskonale, tylko od czasu do czasu jedna rosyjsko-języczna pyta o jakieś ukraińskie słówko i próbuje je zapamiętać. Ja też.

Jedziemy przez zakorkowane centrum Szczecina, Brama Portowa, mijamy kościół, a tleniona Ukrainka pyta mnie z zainteresowaniem, czy to teatr. Ja mówię, że nie, że to kościół, cerkew, ale ona się krzywi i poprawia mnie „kastjol”, trzecia dodaje kościół, po Polsku, ale tak dziwnie, że teraz mi coś nie gra.

– No tam, gdzie jest Bóg – mówi szatynka, zniecierpliwiona, i macha ręką.

– A to różnie można nazwać – dodaje naturalna blondynka z uśmiechem – mógłby być i teatr.

– Jakby bomb nie zrzucali, to może i tak – odpowiada ta pierwsza do okna.

Co za dialog, myślę, no Chechov jak nic, 3 siostry, wersja ukrańska, wiek XXI.

– Czy to jeszcze Polska, czy już Niemcy? – dopytuje tleniona, patrząc na łąki rzepaku za Eberswalde. Mówię, że Niemcy.

– A po czym to poznać?

Jakbym znała odpowiedź, to pewnie przestałabym pisać. Odpowiadam geografią, faktami, moja rozmówczyni zdaje się zadowolona.

Już w Angermünde, moje trzy Ukrainki chcą zatrzymać się sporo wcześniej niż wyznaczony przystanek i zamierzają poprosić o to kierowcę, ale zatrzymuję ich tłumacząc, że to na nic, proszenie nic tu nie da, on ma wyznaczony przystanek, nie zatrzyma się wcześniej.

– Ale za nim nikt nie jedzie, mówi jedna. A ja na to

– Po tym poznać, że to Niemcy.

Smutne uśmiechy kryjące niezrozumienie. Kobiety wyrwane i przesadzone z jednego miejsca do innego, obcego, czystego jak fartuch Angermünde. Dziwnie mi tak siedzieć koło nich. Mam wrażenie, że ja mam dwa domy na wyciągnięcie ręki, a one jeden daleko, i to bombardowany, ciemny i głuchy, dwa tygodnie temu wyłączyli im w Kijowie prąd, wtedy zdecydowały się wyjechać.

– Ciemność była najgorsza, gorsza niż cała reszta. Bez prądu nic tam nie działa, nic – mówi jedna przymykając oczy, bo słońce razi przez szybę i grzeje tak, że trzeba przesiadać się na drugą, zacienioną stronę.

– Jak tu pięknie – dodaje, ale ze smutkiem i nostalgią, jakby to piękno w ogóle jej nie dotyczyło, nie dla jej oczu było przeznaczone. Odwraca głowę, spogląda na elektroniczny zegarek nad kierowcą.

Piękno nic jej nie mówiące. Dalekie. A ja widzę wiatraki, na których moje dzieci uczyły się liczyć. Falujący rzepak i rozedrgane tafle jezior, lasy układające się nad nami jak żywe tunele. Mój zielony korytarz między jednym domem a drugim, jednym językiem a drugim. Jakie to szczęście, że istnieje.

Łączność, możliwość powrotów, łagodne przejścia, kanapka od mamy w szeleszczącym sreberku obok urodzinowego Mojito w Berlinie, Tygodnik Powszechny obok amerykańskiego poradnika o pisaniu (od siostry, na urodziny) obok die Zeit.

Mam co robić, co czytać, co myśleć, a obok mnie trzy puste miejsca.

Exit mobile version