„Archiwum Emigracji– studia, szkice i dokumenty” i moje w nich nieśmiałe się przeglądanie
Na opisane tu doświadczenia emigracji Polskich pisarzy i artystów w różnych epokach rzuciłam się jak szalona – zachłannie, z poczuciem konieczności i jakąś nieokreśloną nadzieją. Przeczytałam wszystkie w jedno sobotnie popołudnie, zapisując pewne fragmenty i przeskakując inne, wyławiając z drobno zapisanych kartek cytaty znaczące dla mnie więcej niż reszta, czyli cokolwiek, co mogłoby mnie uratować z opresji niedookreślenia.
Moja lektura była czysto subjektywna, wręcz instrumentalna (zupełnie inna niż kiedyś, na studiach) – jedynym chyba pytaniem, które mną kierowało, było – co w opisanych tu emigracyjnych portretach jest też moją prawdą, moim losem? Co do mnie przemawia albo coś we mnie porusza? Ot na przykład taki fragment pisarki-emigrantki, która opuściła kraj niedobrowolnie, ale wróciła dopiero po wielu latach (choć teoretycznie mogła wcześniej).
„Jedynie ci, którzy się tu czegoś intensywnie uczą, albo ci, którzy są definitywnie skompromitowani, mają rację pozostając za granicą. Dzisiaj nie mamy rozkazów, dla niektórych jest to wielkim utrudnieniem życia (Pip, 320–321). (Iwańska)
Dziś mamy wybór i jego – chcąc nie chcąc – dokonujemy, zostając w tym a nie innym kraju, układając sobie życie nie tylko ze słów, ale przede wszystkim z momentów w czasie i miejscu. Nie da się pozostać Polakiem na obczyźnie, będzie to już polskość o innych cechach, z innymi bólami i perspektywami. Z innymi ludźmi, albo bardzo samotna. Niektórzy mówią mi, że i w Polsce są różne polskości i rozmaite społeczności, ale czytając te teksty czuję, że różnica jest znacząca – to różnica o kulturę, o to, co nas na codzień otacza, co wchłaniamy mniej lub bardziej świadomie.
W tych tekstach szukałam chyba emigranckiej społeczności, której częścią nigdy nie byłam, pokrewieństwa i powinowactwa, bo to w końcu też ludzie piszący na obczyźnie, w innym co prawda czasie, w innych miejscach, ale jednak. Czuję potrzebę zbudowania sobie alternatywnej przestrzeni – musi być na tyle mocna, żeby zrównać się z tą koncernowo-niemiecką, w którą wsiąkam, w której jestem na pełny etat, całą sobą (bo praca jest umysłowa i zajmująca), a to sporo.
– Robisz się taka jak oni – wypomniał mi mąż dzień przed tym, jak chwyciłam za te teksty – jak ci wszyscy, którym doradzasz. Mówisz tak samo jak oni….
Miał chyba na myśli moją w tym momencie stanowczość i nieogiętość, profesjonalną oschłość, może arogancję, nie wiem, nie dopytałam, bo przeraziło mnie już samo to zdanie, nie chciałam kolejnego. Poczułam, że tracę kontrolę i lecę w dół, że to, za kogo się miałam, rozmywa się przede mną jak mgła. Bo czym jest człowiek jeśli nie właśnie tym, jak brzmi dla ludzi tuż obok? Wrażeniem, jakie po sobie zostawia? Językiem, z którego czerpie?
Język koncernu to przede wszystkim język władzy i interesów, wywierania wpływu, piaru i marketingu, język na użycie, często skompromitowany, poddany pewnym (zwykle własnym, wąskim) celom, rzadziej (choć to niewykluczone) poszukiwaniu i odkrywaniu prawd o sobie i świecie, rzadziej (choć to też niewykluczone) poszukiwaniu więzi z drugim człowiekiem, przełamywaniu milczenia i przerażenia wobec bólu i cierpienia.
Kiedy ktoś mnie pyta, dlaczego studiowałam języki i literaturę, często odpowiadam, że tym się interesowałam i z tego byłam dobra, ale coraz częściej pojmuję, że to mnie przyciągało, a takie przyciąganie jest definiujące, ważne, że coś nam głębszego o nas mówi. Teraz szukam tamtej siebie w opowieściach innych ludzi, emigrantów, którzy podjęli w życiu wybory dla mnie zbyt odważne. Pozostali wierni sobie, szczerzy do bólu, nie dobierali słów dla usprawiedliwienia, ucieczki, zmyłki czy zamydlania oczu. „Żył w ostrym świetle rzeczywistości, bez znieczulenia”, w jednym z zebranych tu tekstów pisze o Witoldzie Gombrowiczu Anna Spólna, cytując żonę pisarza.
Tylko po czym poznać, że pozostało się sobie wiernym, także na emigracji? Nie ma niezmiennego szablonu, do którego możnaby się przyłożyć, jak kiedyś robiłam to z kalką ołówkową dziadka. Odrysowywałam wzory i wszystko było jasne, pewne, a teraz jest zmiana, każdy z nas ma w sobie tyle możliwych wersji siebie. Ile tej niemieckiej wersji było we mnie, zanim tu przyjechałam, a ile Argentyny tkwiło w Gombrowiczu zanim tam przybył? Ile to kwestia kultury a ile nas samych, którzy tak a nie inaczej z niej czerpiemy? Ile było strachu w moich życiowych wyborach, a ile przekonań i czy można określić to po czasie?
Jedynym narzędziem, jakie znam, żeby jakoś to wszystko po trochu ogarniać, jest czytanie i pisanie czyli powrót do podstaw – mój synek uczy się właśnie czytać ze zrozumieniem i pisać tak, żeby go też można było zrozumieć. Ja tak samo, od 37 lat. Tyle że on ma od razu dwa języki, dwie kultury – czy będzie mu łatwiej?
One Comment
Jacek
Ojej, bardzo to zasadnicze, i może dlatego tak silne na mnie zrobiło wrażenie. Podziwiam odwagę z jaką dokonujesz tej samoanalizy, bo wnioski wcale nie muszą być optymistyczne. Ale chyba mimo wszystko warto…