Przejściowi
Niby nic nadzwyczajnego. Tłum takich samych jak my ludzi. Dzieci, matek, babć i kilku osamotnionych w tym żeńskim tłumie mężczyzn, na których spoglądam podejźliwie. Łańcuszek tworzy się już od wejścia aż do pokoju-straganu, który „obsługuję“. Mam uważać, żeby każdy brał tylko to, co naprawdę potrzebne i myślał przy tym o innych. Stoję na straży sprawiedliwości i solidarności, choć tutaj takiej funkcji wcale nie potrzeba.
Niektóre kobiety nic nie chcą brać, tylko ustawiają się, żeby oddać ubranka, z których ich dzieci już wyrosły (w końcu i na obczyźnie dzieci rosną…), inne kobiety biorą te ciuszki i oglądają je, podstawiając do okna, pod słońce, jakby sprawdzały, czy nie fałszywe. To raczej spontaniczna wymiana, targ już w kolejce, zanim dotrą do wyznaczonego miejsca i do mnie. Ta cała formuła kolejki zupełnie tutaj nie pasuje.
– Uczę się tych niemieckich słówek medycznych, ale mało mi czasu zostało… – zwraca się do mnie jedna kobieta, przeglądając śpioszki. To jej kolei, ale towary na moim stole jej nie interesują, chce tylko porozmawiać. Brzuch ma już bardzo zaokrąglony, mogę sobie wyobrazić, że na kurs od podstaw czasu jest mało, ze dwa miesiące – Czy lekarz zawsze tu jest przy porodzie? I jak to jest z Cesarkami, bo już tyle się nasłuchałam…- dopytuje.
Uspokajam ją, bo od tego jestem. W końcu mam imię wypisane na piersi jak ekspedientka przy kasie, jestem od wszystkich pytań, wątpliwości i towarów. Tłumaczę, jak to tu funkcjonuje, jakie są procedury w szpitalach, jak to było w moim przypadku, zapewniam, że na każde powikłanie są określone mechanizmy, że wszyscy tu są bezpieczni, w bezopasnosti, a już szczególnie kobiety ciężarne, że w ogóle nic jej nie grozi, W OGÓLE NIC, że jest chroniona, geschützt, a ona patrzy na mnie okrągłymi jak euro oczami i prosi o mój numer telefonu, na wszelki wypadek.
– Nie będę dzwoniła, jeśli nie będzie trzeba – zapewnia.
Daję telefon. Jaki długi, dziwi się, ale nareszcie się uśmiecha. Proszę dotknąć, kopie…
Kolejna pani w łańcuszku. Ogląda grę na biurku przede mną, mówiąc, że to ulubiona zabawka jej syna, takie klocki z haczykami, czego on to z nich nie zmajstruje, opowiada z dumą matki, która dobrze znam, dodając, że w domu mają taką samą, tylko większą, ale ta kieszonkowa wersja też sie przyda. Łatwiej ją zapakować do walizki, wie pani… Pyta mnie, czy może ją wziąć w takim przypadku, bo niby już ją ma, to może nie powinna, za nią jest jeszcze sporo kobiet…
– W Charkowie mamy całe stosy gier, półka się pod nimi ugina – zawiesza głos i wzrok kieruje na białą ścianę nade mną, zimną mimo upałów, a potem na mnie, jakbym mogła o czymś przesądzić
– Oczywiście, proszę brać, to się nie liczy – mówią głosem pewniejszym niż jestem.
Inna kobieta pyta mnie o żelazko, najlepiej na parę, szukamy odpowiedniego słowa w Internecie, które piszemy na kartce i przyklejamy do okna centrum, może ktoś się znajdzie, kto da, mówię, ale nie chcę jej robić nadziei. Niemcy nazywają to Erwartungsmanagement czyli sterowanie nadzieją, dozowanie jej, ale po rosyjsku słowa nie znajduję. Mimo to, może sie udać. Od słowa do czynu nie jest daleko – to małe miasteczko i zamożna, empatyczna, chętna do dawania społeczność. Ktoś inny prosi o skuter dla czterolatka, to mężczyzna, wygląda na zdrowego. Znowu zapisuję potrzebę na oknie. W tym oknie mało już szkła zostało, to raczej tablica ogłoszeń, pokryta kartkami papieru – próśbami i podziękowaniami, zdjęciami obdarowanych, uśmiechniętych ukrańskich dzieci. Parawan od słońca.
O jedenastej jedna z organizatorek prosi, żeby wszyscy zebrali się w głównym holu. Koniec targów, teraz jest część oficjalna. Do centrum wkraczają dzieci niemieckie w czapeczkach z daszkami i podkoszulkach, mrużąc oczki, w rządku jak karawana, ciągną za sobą wózek z darami. Nauczycielka mówi po niemiecku, że dzieci sprzedawały kawę na meczu, zarobiły tak pieniążki i z własnej woli kupiły prezenty dla uchodźców. Dzieci są dumne ze swoich zdobyczy i wręczają pampersy stojącym w kółeczku mamom z Ukrainy. W niektórych oczach pojawiają się łzy – chyba nie tylko wzruszenia.
Wdzięczność miesza się tu z bezradnością, może nawet wściekłością, że czemu tak, a nie odwrotnie, dlaczego ja stoję po tej stronie wózka, po tej stronie granicy, po tej cholernej, przegranej stronie?
Stoję tu dziś na straży sprawiedliwości, ale kolana się pode mną uginają.
– Dziękuję – uśmiecha się dziecko do dziecka, oba tak samo onieśmielone, jakby tych granic nie było – spasiba.
Dzieci wojny, takie same, jak nasze, tylko trochę mniej ufne. Biegają wokół stołów, wylatują na ulicę przeganiać gołębie i wracają, zawstydzone, gdy ktoś zwróci się do nich po niemiecku. Łapią się wtedy spódnic mam, albo ich spodni, albo innego materiału na ciele matki.
Matki wojny, takie same, jak my, tylko wyjętę z kontekstu, oddzielone od swoich ojców i mężów, od swojej ziemi, domów i półek z grami, szpitali i lekarzy… Stąpają mocno po ziemi, próbują się tu odnaleźć, targują, wspierają siebie nawzajem, przecież wszędzie są mieszkania, lub choć baraki, i kilka potencjalnie bratnich dusz. Wszędzie jest kawa, ta dzisiejsza jest mocna, to już prawie espresso, czuję jak bije mi serce i zwalam to na kawę, gofry są słodkie, specjalnie dla dzieci, a pytania dla mnie nietrudne.
Czuję się jak policjant albo taksówkarz, który zna wszystkie drogi, ale i tak jest bezradny.
– Co to znaczy Unterkunft? – pyta starsza pani z niemieckim formularzem w ręku. Ręka jej się trzęsie, a mi głos.
– To to samo, co Adresse – mówię… – adres zamieszkania…
– Ale czyj adres ja mam tu wpisać? – pyta jak dziecko.
– No…pani. Gdzie pani teraz mieszka… – odpowiadam jak nauczycielka, która wszystko wie, a tak naprawdę to tylko miała szczęście.
Życ i mieszkać to jedno i to samo słowo po rosyjsku. Zhitc. Mieszkanie jest tam ważne, tożsame z życiem.
– No przejściowy, to tu. Ale adresu nie znam. Po co mi adres, paczek tu nie przyjmuję – śmieje się smutno – Tam, gdzie cyrk zwykle stoi, tak mówią.
– A to wiem – odpowiadam – i zapisuję ulicę.
W cyrku od czasu do czasu bywamy, ciekawe, gdzie go w tym roku postawią, myślę, a kolejnego dnia dowiaduję się od przyjaciół, że przenoszą uchodźców do pobliskiego miasteczka. Więc cyrk chyba znowu w tym roku przyjedzie, a co będzie z kawą – nie wiadomo.