„Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób“. Dziesięć lat temu podziwiałam L. Tołstoja za złote myśli i wciągające początki, za dialogi, rozmach i świetność opisów, a dziś przeglądam Anne Kareninę i marszczę brwi. Zastanawiam się. Dlaczego niby szczęśliwe rodziny miałyby być do siebie podobne? To chyba tylko kwestia wyboru autora, na czym się koncentruje – czy chce pisać o nieszczęściu i zdradzie, czy o rodzinnej idylli? Dobro też możnaby przedstawić ciekawie, sam Tołstoj to robi, rysuje nam obraz Lewina i jego wybranki, Ekateriny Szczerbackiej, związku uczciwego i dobrego, ale jest to wątek poboczny.
Spoglądam na moją biblioteczkę. Odwracam wzrok od telewizora, dozuję sobie wiadomości i obrazy zniszczeń – w końcu zbombardowane budynki są do siebie podobne, bloki, którym opadła wierzchnia warstwa i widać już tylko ich wnętrza z porwaną kanapą i pianinem bez klawiszów. Czytam o kwestiach takich jak wina rosyjskich pisarzy, których studiowałam. Czuję się współwinna i szukam jakiegoś oparcia albo choć kontrargumentu w tych moich starych lekturach, na półkach pełnej Dostojewszczyzny, Tołstojszczyzny… Sporo mam tu też Czechowa, to mnie trochę w tych czasach ratuje, jego cicha wstrzemięźliwość, zawieszanie głosu i niedopowiedzenia, lekarska wnikliwość i analityczny dystans. Jego nienarzucająca się empatia.
Na drugim roku studiów musiałam wybrać czterech autorów, którymi miałam zająć się solidnie, przeczytać i przejrzeć na wskroś, przyswoić (bo kochać już ich kochałam). Przez cały semestr studiowałam tylko ich czterech – Dostojewskiego, Chechowa i, po niemieckiej stronie sylabusa, Kafkę i Thomasa Manna. To był wspaniały semestr, chyba mój najszczęśliwszy, wszystko jakoś się układało i zgrywało. Odnajdywałam w nich siebie, tak to dzisiaj pamiętam, ale może coś plączę. Przeglądałam się w nich jak w czterech różnych lustrach, każde tak samo potrzebne, coś ujawniające. Czy była w tym jakaś logika? Dlaczego akurat Dostojewski, pytam się sama siebie dzisiaj, z wyrzutem, tonem Oksany Zabuzhko…
Otwieram jego książki, z moimi notatkami na marginesach, notatki są po angielsku, napisane ołówkiem, starają się nazwać to, co się w tych scenach dzieje, jakoś to skategoryzować – nieograniczona emocjonalność, stany skrajne, przeskoki z furii w szczęście… Jeśli jest tam dobro, to albo bardzo naiwne albo dziwaczne, zwykle przez innych odrzucane lub wykpiwane, a jednocześnie pożądane, jak ideał. Książe Myszkin albo Alesha to postaci funkcjonujące raczej jak pewna wykładnia, punkt referencyjny dla innych, aniżeli ludzie z krwi i kości. Czy w Rosji tylko tak można dobro sobie wyobrazić? Mistycznie, abstrakcyjnie, szablonowo… I co to dziś znaczy? Czy takie dobro, taka etyka, może mieć przebicie, może na coś się zdać, kiedy wystawia się je na próbę? Na propagandę?
Za to nikczemnicy w powieściach Dostojewskiego mają i krew (na rękach) i kości, są niezwykle soczyści, czujemy do nich empatię, rozumiemy ich motywy, ba!, ekscytujemy się ich zbrodniczymi myślami i czynami (Raskolnikov, Dmitrij Karamazow). Zbrodnię i karę uważałam dotąd przede wszystkim za znakomitą powieść psychologiczną, dopiero w drugim rzędzie kryminalną, a już z punktu widzenia etyki zdecydowanie na nią nie patrzałam. Bo etyka jest tu zarysowana pobieżnie, w jednym, ostatnim rozdziale, który literacko nie przekonuje – w opisie przemiany i i chęci zadośćuczynienia… Czy jest możliwość zmiany? Tak, zdaje się mówić narrator w tym rozdziale, ale tylko nagłej, wynikającej z szoku albo cudu. To dobro wyłaniające się prosto z grzechu, w postaci zmartychwstałej ladacznicy Sonji albo inne Marii Magdaleny…
Co to znaczy dzisiaj, kiedy armia rosyjska napada i w bestialski sposób traktuje sąsiadów? Chciałabym wierzyć, że nic, że literatura to literatura, to inny poziom, nieskażony tą rzeczywistością. Że żołnierze raczej Dostojewskiego nie czytali, w ogóle chyba od książek trzymani byli daleko, że to inna Rosja. Że kultura pisze się przez duże K, a wojna przez małe w i nie mają nic z sobą wspólnego, ale powoli nie jestem tego taka pewna. Imperializm, wielkorosyjskie myślenie, przywiązanie do matushki Rossii i pogarda dla innych narodów (wiemy, jak Dostojewski odnosił się do Polaków) to niestety motywy przewodnie w wielu wielkich klasykach i trudno dziś oddzielić od literatury, szczególniej tej wielkiej, XIX-wiecznej, tej, która i mnie przyciągała.
Dlaczego? Skąd to przyciąganie, skąd zachwyt? Kiedyś myślałam – bo jest autentyczna, bo daje upust emocjom, nie jest sucha i analityczna (jak Mann), bo jest z głębi. Ale z głębi czego? Rosyjskiej duszy, ludzkiej duszy. Te głębiny pociągały mnie, bo wydawało mi się, że jest tam wiele skarbów, które zachodni racjonalizm hamuje, więzi, a przez to na dłuższą metę zatraca. Że teatralność bohaterów, którzy postradali zmysły z cierpienia, albo przynajmniej tak to wygląda (jak Nastasja Filipowa) jest bardziej prawdziwa niż racjonalna (choć często wygadana, jak u Manna) wstrzemięźliwość Zachodu, chłód emocjonalny, dystans. Ale teraz nie jestem taka pewna. Zastanawiam się, co lepiej może bronić przed propagandą, przed morderstwem, przed Buczą… Głębia i Dusza, czy może jednak sucha, powierzchowna racjonalność. I czy emocje rzeczywiście są ulokowane gdzieś głębiej niż myśl, czy są szlachetniejsze, prawdziwsze? Bardziej ludzkie…?