Milczący blog i niebezpieczeństwa języka
Ostatnio blog milczy. Piszę opowiadania, nie da się robić wszystkiego – usprawiedliwiam sama siebie, ale zaraz widzę, że gdy mam w głowie taką utartą frazę, to mało w niej prawdy, a dużo strachów albo jakiś uników. Bo co to znaczy, że nie da się robić wszystkiego? To przecież nie zwalnia z odpowiedzialności, żeby robić to, co ważne, żeby wybierać, priorytetyzować, organizować się. Fraza tylko coś przykrywa jak niezmiecione liście przed naszym domem (już nawet niemieckie służby porządkowe nie nadążają za tą jesienią, tak się rozhulała).
W ogóle język często nas raczej ciągnie albo popycha, w miejsca, gdzie niekoniecznie chcemy zajść, na smyczach, jak psy. Język jest panem, nie odwrotnie. Robisz to, co powie. Zatrzymujesz się tam, gdzie ci pozwoli. Chcesz nazwać coś i nie wiesz jak, więc tylko wystawiasz jęzor i ciężko dyszysz. Czasem da ci ten pan trochę wolności, wyciągnie smycz, i wtedy masz wrażenie, że już tak go opanowałeś, że role się odwróciły. Zauważam to, kiedy na rozmowach z pracy mówię coś zupełnie naturalnie, z pewnością siebie godną konsultantki z dziesięcioletnim stażem, rozmowa się klei, płynie do przodu, bez pauz, bez milczenia, wszyscy wszystko wiedzą, wszyscy przytakują, przyklaskują sobie, wszyscy zadowoleni…
Potem odkładam słuchawkę i myślę, że tak naprawdę to ta rozmowa była zbyt płynna, żeby być dobra. Zbyt zgodna. Język nas poprowadził, albo jakieś kody, biznesowe albo inne. W coachingu i chyba w ogółe w głębszych rozmowach, te najlepsze momenty to takie, gdy brak nam słów, gdy ich szukamy. Sytuacje, które coś nam dają, to takie, gdy jest niezręcznie, może nawet głupio, gdy ktoś nas na czymś przyłapał, na przykład na frazie, w którą uwierzyliśmy zbyt szybko. Zawsze jest wygodniej, jak coś ma się już przemyślane, poukładane, nazwane. Jak ktoś po drugiej stronie przytakuje, albo ktoś w nas. Może dlatego tak pracuję nad tym nowym zbiorem opowiadań, żeby znowu coś zamknąć, odhaczyć, na chwilę poczuć się bezpiecznie.
Z drugiej strony język to chyba nie tylko zatrzymanie się, zastanowienie, tożsamościowe siebie szukanie, ale też po prostu sposób na bycie razem, sposób inny niż cisza, niż zabawa, niż sport… Ale czy da się oddzielić jedno od drugiego? To codzienne bycie od jakiejś głębszej niby tożsamości? Poniedziałek, kiedy pracuję w niemieckim koncernie od soboty, kiedy czytam polską prasę, która tak mało mnie dotyczy? Albo literaturę, która zawsze zdawała mi się bliższa od tego, co tu i teraz, jakaś taka bardziej na temat. Taki, który mnie interesuje. Definiuje.
Dlatego piszę, chyba dlatego. To, co w okół mnie tłumaczę na inny język, tłumaczę sobie i może kilku zainteresowanym, ubieram w historie, które coś komuś powiedzą, staram się jakoś to wszystko łączyć. Szukam znaczenia na tej mojej niemieckiej klatce schodowej, na której spotykam sąsiadów, bliższych mi niż dalszych, ale jeszcze nie bliskich, może nigdy nie blickisch… Na niemieckim cmentarzu, na którym też palą się dziś znicze, tylko przy mało mówiących mi imionach, ale czy to ważne? Jest 1. listopada, w Hesji dzień pracy, w innych landach wolne. Chodzę po lasach, równie pięknych jak nasze, nic mi nie mówiących, bo nigdy się na lasach nie znałam, obojętnie na jakiej ziemi, w kolorach podobnych, bo jesień tak samo tu przychodzi, tylko dwa tygodnie później. Liście mają chwilę dłużej, żeby na nas wszystkich opaść i przykryć nas trzeszczącym dywanem. Chwilę dłużej, żeby się zastanowić.