Między bezą a bezą – pogawędki przy winie i wizyta w innym świecie
Ja chciałbym zapytać, czy Panie wiążą swoją przyszłość z literaturą? – prosto z mostu, ale z niemałą dozą elegancji mówi mężczyzna koło sześcdziesiątki, dosiadając się do nas na bankiecie z okazji Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza.
– To zależy, co znaczy wiązać – odpowiadam chwytając się łatwego zabiegu, niedoprecyzowanej definicji – bo przecież można wiązać się luźno i pracować na etacie gdzie indziej…
– Jak Kafka, albo Gombrowicz…
– No właśnie – mówię, chociaż chodziło mi tylko o siebie. O jakieś kiepskie chyba usprawiedliwienie. Że się tej całej literaturze nie poświęciłam tak bez reszty, że jestem tu jakimś może bękartem, z krótką wizytą z innego świata.
Ale mimo to czuję się dobrze – takie bankiety to cudowna sprawa, szczególnie, jak się nikogo nie zna. Wtedy człowiek niczego się nie boi, nawet najbardziej dociekliwego pytania, koncentruje na słowie, a nie na pytającym. Albo na bezie na talerzu. Oddziela słowo od osoby, od kontekstu. Czasem zdaje mi się, że może to jest właśnie wolność, ten powrót do słowa jako takiego, albo jakaś niezmierzona, przyjemna naiwność.
– Czasem dobrze mieć tą drugą stronę, wie Pan, taką zwyczajną, etatowowo-codzienną, szarą, choć u mnie ten etat jest raczej kolorowy, ciekawy, wcale rozwijający,…
Nie jestem z marketingu, ale tak sie teraz czuję, więc zaraz milknę i biorę łyk wina. To zawsze pomaga, winem, takim ciężkim, czerwonym wpadającym w bordo, wszystko sie przełknie, choćby na chwilę. Potem coś się może odbić, wrócić, ale mamy czas, proszę pana, czas do rana.
– No bo ja to się, droga Pani, związałem, jako profesory literatury, jak tu się nie wiązać… – śmieje się do kobiety siedzącej niedaleko.
– Kiedyś studiowałam literaturę, ale potem poszłam do pracy – mówię i czuję się jak zdrajca, ale on patrzy łagodnie, to oczy które pytają, nie potępiają.
– Tak, psycholożkę to w Pani widzę…- mówi po chwili, w zadumie i wcale na mnie nie patrzy, tylko na zmokniętą szybę – Czy czuje się tu Pani u siebie? – dopytuje.
W języku jak najbardziej, we wrażliwości też, ale co z resztą? Wyjechałam w wieku 18 lat – nigdy na dobre, wracałam często – więcej było powrotów niż wyjazdów, tak mi się zdaje, choć logika temu przeczy. Jakbym z wiekiem wracała jakoś bardziej, świadomiej i coś chciała tym może nadrobić.
– Chyba tak – odpowiadam, a resztę domyślam i zapijam winem. Ale wyjazd to wyjazd, to decyzja za i przeciw, to szansa i rezygnacja jednocześnie, choć kiedyś widziałam tylko szanse.
– Ja piszę, wie Pan, ale tak bardzo na osobności, nie że po prostu sama, ale oddzielona od innych, gdzieś daleko, w jakiejś pustce…
Chciałaś wolności, to masz. Sprawiedliwości, spojrzenia z zewnątrz, to co narzekasz, że ci na zewnątrz zimno? Albo albo. Tego nikt nie mówi. On wciąż patrzy na mnie łagodnie, a ja się męczę.
– Pić na osobności to nic dobrego, to często już pod alkoholizm podchodzi, ale pisanie…czy ja wiem?
Ludzie piją, jedzą, palą na balkonie, wspaniale być z ludźmi, którzy czują tak, jak ja i mają na to słowa, niech trwa ten bankiet, niech trwa, jak ciągle na nowo podejmowana rozmowa. Koło szwedzkiego stołu, na korytarzu, na przemoczonym balkoniku, który sporo pomieści. Balkon niby też tu mamy, pusty, duży, nasz synek wybiega na niego i w stronę lasu woła echo. Śmieje się przy tym, że to echo do niego wraca, i ten śmiech, i znowu odkrzykuje. Tak się czasem czuję, pisząc, to niezła frajda, to słowo rzucone w pustkę.
Po Gali jedziemy większą grupką do Muzeum Rzeźby Polskiej w Orońsku. Rzeżby wyrastają przed nami jak kolejne drzewa, z głębin parku, którego zieleń jest tu inna, ciemniejsza, tajemnicza. Jakaś taka przejmująca, ale może to tylko pogoda. Pada. Na ściółkę i na sztukę w niej schowaną, na nas wpatrujących się w instalacje, mniejsze i większe, deszcz też jest sprawiedliwy. Marznę, choć to wczesna jesień, marznę do szpiku kości.
Wpatruję się w ogromne rzeźby pani Ursuli von Rydingsvad, które przypominają mi snopy siana na wsi gdzieś w Polsce i Wielki Kanion Colorado jednocześnie – ten brąz cydru jest jakby nie stąd, za jasny, za ciepły na ten klimat, na tą mżawkę. Potem czytam jej wypowiedź na stronie Muzeum Rzeźby Polskiej
„Od dzieciństwa byłam otoczona Polakami. Nasza tułaczka trwała pięć lat, w czasie których przeszliśmy przez dziewięć obozów dla polskich uchodźców. Moi rodzice, dzięki swojej sile i walce o życie swoje i swoich dzieci, doprowadzili do tego, że udało nam się w 1950 roku dotrzeć do USA. Mimo mojego życia w Stanach ta polskość cały czas we mnie jest i cały czas ją czuję. Polacy mają innego ducha niż Amerykanie. Ten duch jest również we mnie, a przez to także w moich pracach.”
Zastanawiam się, czym jest ten polski duch… Artystka stworzyła pracę, które mówią same za siebie, niejednoznacznie, ale ja bez słów sobie nie radzę, może ich być sporo, ale niech jakieś będą, łapię się tytułów ukrytych na tabliczkach w trawie jakby to były podchody
Głowa I, Głowa II, Bez tytułu, Trzy gwiazdki, ***, Sytuacja, Trzy kobiety … – chwytam się ich jak dziecko poprzeczki, zanim krzyknie coś w las, zanim się wychyli, zanim coś zrozumie.