Wychowanie po niemiecku czyli owce na łące
Czy jest coś takiego jak wychowanie po niemiecku? Nie pytam cynicznie, nie sugeruję wszechobecnosci bezstresowego wychowania. Widziałam różne niemieckie rodziny i różne podejścia, choć niektóre bardziej utkwiły mi w pamięci niż inne. Po prostu zastanawiam się, czy są jakieś znaczące różnice między kulturami, jeśli chodzi o wychowywanie dzieci. Bardziej znaczące niż na przykład wiek, edukacja czy osobowość rodzica.
Bo tak naprawdę najłatwiej coś „zwalić” na kulturę. Powiedzieć to takie niemieckie, uśmiechnąć się z przekąsem i pójść dalej. Utwierdzić się we własnej wyjątkowości, bardziej lub mniej świadomie. Nie próbować zrozumieć, bo przecież tej obcej mi kultury i tak nigdy do końca nie pojmę. Wszystkim nam to się zdarza, cudzoziemcom na obczyźnie tak samo, bo trzeba przecież jakoś tą całą zagraniczną tożsamość pielęgnować. Czasem się wtopić, a czasem wyróżnić.
Za długi wstęp, powiedziałaby koleżanka z projektu. Nie widzę związku i celu, gubię się. I pewnie miałaby rację, bo miałam pisać o wychowaniu, ale właśnie w tej kwestii najprościej chyba wpaść w pułapkę stereotypu albo za szybko wyciągniętego wniosku. Bo przecież o dzieci tu chodzi, o nasze dzieci, zdane na nas i nasze decyzje. Tu myśli wiążą się ze strachem o ich przyszłość, z pytaniem, czy dobrze, że wychowujemy je w innym niż nasz kraju.
Jest tyle argumentów za, znamy je na pamięć, klepiemy jak Zdrowaśkę, ale tych przeciw nie wypowiadamy. Bo to nie jest sucha, objektywna analiza. Decyzja została podjęta, dzieci rosną, mówią z akcentem, inaczej rolują r i tak już zostanie. Coraz więcej wysysają z otoczenia. Będą miały lepszy start, mówimy, i wierzymy w to, musimy wierzyć. Będą dwujęzyczne, co więcej możemy im dać w tym międzynarodowym świecie. Będą miały paszport, który wszędzie jest mile widziany i historię, która jest ciężka, ale czy będą się nią interesować? I jak tak, to którą? Która będzie ich?
I właśnie dlatego ten długi, przydługi wstęp. Taki disclaimer, powiedzieliby Amerykanie. Przeprosiny na zaś. Że jakby co, to nie chciałam. Siliłam się ne objektywność, ale wiecie… temat dzieci. Rozkładam ręcę przed ekranem. Dlatego na dole tylko jedna, krótka obserwacja, scenka, żeby się nie zagalopować. Po wnikliwszą może literacką analizę tego tematu odsyłam do opowiadania „Assia” w Portretach.
Dzieci biegają po podwórku. Pasą się jak owce na łące, tylko nie białe, a czarne. Ubłocone, chyba szczęśliwe. Panie piją kawkę, obojętnie, czy lato, czy zima. Idylla. Czasem chłopaki się pobiją, to pani przyłoży lód do czoła ofiary, i odczeka, czy nie wstrząśnienie mózgu. Nic innego im przecież nie wolno. Potem dziecko-sprawcę posadzi na ławeczkę, żeby też odczekało. Tak, odczekiwanie wiele załatwia.
– Jak tam dzisiaj?
– Bawią się!
To widzę, myślę. A uczą się też trochę? Rysują, malują? Szuflada w szatni pusta, jak zwykle. Śpiewają? Nie wolno, bo Korona. Piosenka wirusy przeniesie. Może jakieś gry planszowe? Chyba mam myśli wypisane na czole, bo pani wychowawcznyni patrzy na mnie podejźliwie. Zresztą i tak jestem w jej oczach przegrana, bo już mi kiedyś wyznała, że w polskich rodzinach za wcześnie stawia się dzieci pod presją. Nie mówię, że u pani – ręcę do góry, jakbym chciałą strzelać – ale tak ogólnie – powiedziała wtedy, ale dziś już nie owija w bawełnę:
– Niech pani da dziecku być dzieckiem. Jeszcze się w życiu napracuje.
Uśmiech i łyk kawki. Przejrzała mnie, a teraz patrzy w drugą stroną, choć dzieci rozpierzchły się, mojego też nie widać, muszę iść go poszukać, jak grzyba.
Takie gadanie, co to znaczy być dzieckiem? myślę i wołam syna. Można być dzieckiem i czegoś się przez zabawę uczyć. A nie tu tylko ta zabawa wolna od wszelkich ingerencji z zewnątrz (freies Spielen), którą zaczerpnęli chyba prosto od Rousseau. Odgarniam pokrzywy, spotykam ślimaka i chłopca, który go męczy, ale mojego syna nie widać. Zostawcie dzieci na pastwę dobrej przecież natury, niech się naturalnie rozwijają, burczę pod nosem i wspinam się po piachu na coś w rodzaju wydmy. Stąd dzieci turlają się w dół i drą przy tym niemiłosiernie. Natura naturą, ale kiedyś się ta idylla kończy i wtedy…bum!, koniec bestroski, szkoła! Pięciokilogramowe plecaki i kanciaste ławki. Twarde lądowanie.
Łapię syna u zbocza wydmy, obsypuję z piasku, na ile się da. Mogę tu jeszcze zostać? Nie możesz, niestety. Wyrywam dziecko z zabawy, okrutna, i jeszcze narzekam w myślach. Tak, dziecko jest tu dzieckiem do szóstego roku życia, a potem jest już w trybie, w kapitalistycznym społeczeństwie, z akcentem na kapitalistycznym. Potem musi całe dorosłe życie czerpać z tych pierwszych lat. Z tego błota, które nawet w 60 stopniach nie schodzi, z tych siniaków, od pań, które kawkują, ale w spory dziecie się nie wtrącają, chyba że sytuacja wymyka się spod kontroli.
Do widzenia. Kłaniamy się sobie i rozstajemy się w pokoju. W końcu jutro znowu się spotkamy, znowu oddam im dziecko.
Jak beztroska, to na całość, jak praca, to do wieczora. Jakie to niemieckie! Myślę sobie z przekąsem, biorę plecak syna i wychodzę z przedszkola, nie oglądając się za siebie. Syn szura nogami, a kurz leci do góry. Jak dobrze, że w końcu lato w pełni.
One Comment
Dorota
Hmmm… a może więcej wymagac od siebie? Nie od systemu? To w końcu NASZE dzieci i My jesteśmy za nie odpowiedzialni… Pamiętam przerażenie w oczach przyjaciół, gdy mówiłam, że w polskiej szkole moje dzieci tylko marnują czas. Próbowałam to marnotrawstwo nadrobić.
Nie SYSTEM odpowiada za nsza dzieci, SYSTEMOWI są one całkowicie obojętne. I paniom w przedszkolu też. Ale to przecież NASZE dzieci…